Forum We never give up! Strona Główna We never give up!
Eden for Beyblade's Fans!
 
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy    GalerieGalerie   RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 

Gildia złamanych Dusz

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum We never give up! Strona Główna -> Fanfiction
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Namida
Administrator
Administrator



Dołączył: 03 Cze 2007
Posty: 1073
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Mirosławiec

PostWysłany: Nie 19:20, 26 Sie 2007    Temat postu: Gildia złamanych Dusz

ZANIM SIĘ ZACZNIE OPOWIEŚĆ
Tytułem wstępu wypadałoby przedstawić i zaprezentować o czym będę pisać:

Ma być to powieść psychologiczna. Mam nadzieję, że uda mi się ujawniać uczucia bohaterów przez gesty, odczucia, a nie przez niekończące się dialogi. Ale jak powszechnie wiadomo, to właśnie dialog napędza akcję.
Historia ma opowiadać o mordercach. Mam nadzieję, że uda mi się ich przedstawić z innej, całkowicie ludzkiej strony.
Wiem – mordercy, phi! Ile już takich historii było? Może i było wiele opowieści o zabójcach, ale ta ma całkowicie inną koncepcję. Tak przynajmniej mi się wydaję.



UWAGA!! Historia toczy się w dość brutalnym otoczeniu: momentami niehumanitarne warunki, gwałty, przekleństwa, morderstwa. Ta historia jest przeznaczona dla starszych. Przynajmniej od 16 roku życia.


Rozdział 1:
…wzbudzone z otchłani ciemności zostały naświetlone tak, że aż oślepiły swym blaskiem.



W dzielnicy Santa Monica położonej w zachodniej części Los Angeles, zatrzymał się autokar jednej z prywatnych szkół. Grupa około trzydziestu uczniów bez pośpiechu wysiadła przed muzeum Johna Paula Getty’ego. Dziewczęta w plisowanych spódniczkach w szkocką kratę i białych koszulach z krótkim rękawem, chowały się w skąpych cieniach palm i wachlowały się przewodnikami muzeum. Chłopcy natomiast w długich spodniach i również w białych koszulach z krótkim rękawem, wzdychali ciężko i narzekali, że muszą tyle czekać. Ich opiekuni rozmawiali przez chwilę z przewodniczką. Była to niska i krępa kobieta, która energicznie kiwała głową, cierpliwie wysłuchując dwojga nauczycieli.
- Uwaga wszyscy! Proszę, za mną! – Rozległ się nagle donośny głos przewodniczki. Grupa uczniów posłusznie udała się do kompleksu muzeum Getty’ego.



W śród uczniów panowała dość znudzona atmosfera. Oczywiście, jak to na młodzież przystało, nie obyło się bez kąśliwych komentarzy. Nie robiły na nich większego wrażenia rzymskie i greckie rzeźby.
- Atleta, jedyne współcześnie zachowane dzieło Lizypposa. Pracował na dworze Aleksandra Wielkiego… – Kontynuowała przewodniczka. Dziewczyna o mysich włosach splecionych w warkocz przestępowała z nogi na nogę, rozglądając się po dużej sali, w której właśnie się znajdowali. Ciemnymi oczyma spojrzała na taras. Natomiast jasnowłosego chłopaka zainteresowało pojawienie się trojga mężczyzn. Najstarszy z nich i zarazem najniższy wyglądał na bardzo bogatego. Z tymi włosami przyprószonymi siwizną i okularami przypominał Barry’ego Marshalla, a może to był i on we własnej osobie? Oficjalnie był znany jako kolekcjoner sztuki, szczególnie lubował się w rzeźbach greckich i rzymskich. Pisał cenione na całym świecie artykuły, oraz wykładał na Harvardzie. Jednak tylko wąska grupka osób wiedziała czym naprawdę zajmował się ten tak wykształcony człowiek. O tym, jak bardzo przyczyniał się do rozwoju handlu narkotyków w USA.

Jego towarzysze byli młodsi od niego przynajmniej o jakieś dziesięć lat. Barczysty blondyn wyglądał bardziej na ochroniarza, niż na krytyka sztuki. Natomiast szczupły brunet, również w okularach wyglądał jak zwykły urzędas z księgowości.

Brunetka szturchnęła łokciem mysiowłosą dziewczynę i kiwnęła głową w stronę mężczyzn. Obie zarechotały. I zaczęły wymieniać poglądy o wysokim, barczystym blondynie. Obie posyłały mu lubieżne spojrzenia, jednak on zdawał się tego nie zauważać. Całkowicie pochłaniał go wywód Marshalla, który żywo gestykulował, jakby coś wyjaśniał… Coś, co zdecydowanie nie miało nic wspólnego ze sztuką.
- Czy są jakieś pytania? – Zapytała przewodniczka przyglądając się uczniom. Mysiowłosa dziewczyna z warkoczem natychmiast podniosła dłoń wysoko ponad głowami rówieśników. Kobieta skinęła głową by mówiła.
- Czy bym mogła skorzystać z łazienki? – Część grupy zachichotała cicho, gdy przewodniczka uniosła brwi ze zdziwienia. Co jak, co ale nie takiego pytania się spodziewała. Ale z drugiej strony, czego mogła się spodziewać po szesnastolatkach?
- Tymi schodami, na tarasie po lewej. Na pewno trafisz.



Tuż przy damskiej łazience drobna dłoń w skórzanej rękawiczce wyciągnęła ze skrytki czarną walizkę. Wykręciła szyfr w zamku i szybko złożyła broń. Grupka uczniów przeszła do następnego eksponatu, a Marshall wraz ze swymi towarzyszami przeszedł do rzeźby atlety. Długa lufa AW Covert podążyła za niskim mężczyzną, błysnęła w świetle padającym z okna. Malinowe usta wykrzywiły się w coś w rodzaju uśmiechu, wymierzyła w głowę Marshalla. Subtelnie nacisnęła na spust, padł stłumiony strzał. Krew starca prysnęła na garnitury jego towarzyszy. Bez czucia osunął się na ziemię. Oni natomiast ze strachem odsunęli się od martwego ciała, w panice rozglądając za oprawcą. Dziewczęta zaczęły krzyczeć, jedna nawet zemdlała, a jej kolega zdołał ją złapać, zanim upadła na ziemię, natomiast brunet wymiotował. Krępa przewodniczka nakazała wszystkim opuścić ową salę, gdy strażnicy muzeum wbiegli po schodach. Dotarli pod damską łazienkę, tam klęczała dziewczyna przy poręczy i panicznie szlochała. Parę metrów dalej leżał AW Covert. Jeden z dwojga strażników podszedł do płaczącej dziewczyny, a drugi postanowił rozejrzeć się po muzeum w nadziei, iż morderca jeszcze nie zdążył uciec zbyt daleko.
Mężczyzna z wąsami pochylił się nad dziewczyną. Dłuższą chwilę milczał, zanim zdecydował zadać się pytanie:
- Jak masz na imię?
- Nami…
- Wstań Nami, no już nie płacz. Widziałaś mordercę? – Mężczyzna starał się, by jego głos brzmiał spokojnie, jednak drżał, tak trudno było mu poskromić uczucia, mu jako dorosłemu człowiekowi. Myśl, że dziewczyna widziała morderstwo była przerażająca.
- Nie… Nie, byłam w łazience… Zabili go… Mój Boże, zabili go… – Szeptała obłąkanie zakrywając twarz dłońmi, koniuszkami palców dotykając spojówek oczu, by płynęły łzy. Jednak strażnik tego nie widział i nawet gdyby ktoś mu o tym powiedział, nie uwierzyłby. Pod muzeum podjechał radiowóz policji.
- Spokojnie Nami, już dobrze. Nikt ci nie zrobi krzywdy. Uspokój się dziecko. – Powtarzał w kółko to samo zaprowadzając dziewczynę do jednego z policjantów. – Była w łazience, gdy wszystko się stało. Ma na imię Nami. – Dodał, policjant kiwnął głową.
- Dobrze, zajmę się nią. Kiedy będzie karetka?
- Za chwilę! – Odkrzyknął ktoś. Policjant, średniego wzrostu i ciemnych włosach. poprawił okulary.
- Dobrze, – powtórzył – Nami, musisz nam powiedzieć, co widziałaś.
- Nic nie widziałam… Byłam w łazience… Już mówiłam…
- Opowiedz, co się wydarzyło, spokojnie.
- Poszłam do łazienki…
- Widziałaś wtedy coś podejrzanego?
- Nie… A kiedy wyszłam… On, on… Już nie żył… Nie żył…
- Co się tu dzieje! – Rozbrzmiał donośny głos młodego, zaledwie trzydziestoparoletniego nauczyciela. – Dlaczego on ją przesłuchuje?!
- Proszę się uspokoić. Będzie świadkiem morderstwa…
- Czy wyście poszaleli? Nie pozwolę, żeby mojej podopiecznej cokolwiek się stało!
- Proszę natychmiast się uspokoić. Nic jej nie grozi.
- Jak to nic? – Warknął oburzony nauczyciel. Gestem przywołał policjanta w okularach, on zrozumiał, że nie chcę aby Nami usłyszała to, co ma zamiar mu powiedzieć. – A jeśli morderca dowie się, że jest świadek? Czy wy wiecie, co może się z nią stać? Przecież to córka Stevena Stanley’a!
- Ale śledztwo, tak nie można!
- Nie pozwolę wam ryzykować życia jego córki, to zbyt niebezpieczne.
- Więc, co niby powinienem zrobić z sprawozdaniem? Napisać, że nie ma świadków? To nie etyczne.
- Co ci powiedziała?
- Nic nie widziała.
- Skoro nic nie widziała, to nic nie widziała. To dobra dziewczyna, nie umie kłamać.
- I jeszcze jedno. Myślałem, że pan Stanley ma tylko syna, w tej swojej szkole…
- Pan Stanley ma dobre serce, zaadoptował dziewczynę i traktuję jak własną rodzoną córkę. Gdyby ktoś zrobił jej krzywdę lub się do niej przyczynił… Dopilnowałby, aby ta osoba gorzko tego pożałowała.
- Rozumiem.
- Widzę, że wszystko sobie wyjaśniliśmy…
- Niezupełnie. – Wtrącił się drugi umundurowany znacznie starszy od swego kolegi. – Puścimy ją, bo i tak teraz nie powie nic konkretnego…
- Jest w szoku. – Wtrącił się młodszy policjant. Starszy kiwnął głową i zagryzł końcówkę długopisu.
- Tak. – Odparł w końcu przeciągając sylaby. – Jakby sobie coś przypomniała, to niech da znać.



Nami Stanley spokojnie otworzyła torebkę, gdy autobus wracał do szkoły. Słońce niemiłosiernie przygrzewało. Odsunęła czarne skórzane rękawiczki i wyjęła malinowy błyszczyk, zgrabnym ruchem pomalowała usta. Jej koleżanka uśmiechała się szyderczo.
- Szkoda, że nie mogłam zobaczyć jak mdlejesz. – Zaczęła mysiowłosa chowając błyszczyk do torebki. Oczy brunetki zapłonęły.
- Gdyby Kyle mnie nie złapał, to nie byłoby tak realistycznie. – Stwierdziła spokojnie. – Piękny strzał, kula przeszyła go chyba na wylot.
- Nie, ale dwie półkule są z pewnością uszkodzone… Kasandra, nie będziesz mieć nic przeciwko, gdybym zamieniła się z Frankiem na pokoje? – Brunetka pokręciła głową, ponownie uśmiechnęła się złowieszczo, odgarniając przydługą grzywkę.
- Nie! Szczerze, to sama chciałam to zaproponować. – Zamyśliła się na chwilę spojrzawszy za szybę. – Frank włożył sobie palca w gardło, żeby zwymiotować. Potem powiedział, że było by głupio, gdybym tylko ja udawała omdlenie, dlatego rzygał…
- Przynajmniej coś się działo, a mnie McGover odsunie na jakiś czas od misji.
- Psy mogłyby coś zwęszyć? – Nami potwierdziła to jedynie kiwnięciem głową.



We wszystkich wiadomościach mówiono o morderstwie Barry’ego Marshalla. Zabójca nieznany, broń porzucona na miejscu zbrodni, żadnych śladów. Mysiowłosa dziewczyna wyłączyła telewizor i włączyła wierzę. Rozłożyła się na łóżku i przymknęła leniwie ciemne oczy.

Wspomnienia odezwały się tak nagle, jakby wzbudzone z otchłani ciemności zostały naświetlone tak, że aż oślepiły swym blaskiem. Były tak wyraźne, że w ten, tak ciepły wieczór na skórze poczuła zimny powiew syberyjskiego wiatru. Jej ciepłe ciało przeszył dreszcz zimna, jak wtedy… Jakieś półtora roku temu, gdy musiała zdać ostatnią Próbę Siły. Jak przedzierała się przez syberyjskie śniegi, pokonując dziesięć kilometrów o własnych siłach, bez niczyjej pomocy. Opuszczona, w lekkiej odzieży. Jak starała się odpowiednio rozłożyć siły, by nie pójść zbyt szybko, ale i nie zbyt wolno. Pamiętała jak mijała osoby, które ruszyły zbyt szybko i jak brakło im sił, gdy leżeli w śniegu i czekali na śmierć. Wtedy z trzydziesto osobowej grupy przeżyło zaledwie czternaście osób. Ostatnia Próba Siły była najgorsza, pochłonęła najwięcej osób. Najbardziej bolesna, która zostawiła po sobie ten niezatarty ślad. Wieczną bliznę, która zostaje na całe życie.

Kyle Stanley dotknął delikatnie brzucha drżącej dziewczyny. Jego ciepła dłoń i zapach umytego ciała, ściągnęło Nami z powrotem do pokoju w internacie, w którym krążyło ciepłe czerwcowe powietrze. Nadal miała zamknięte oczy, położyła dłoń na twarzy chłopaka. Pogładziła jego policzek, on delikatnie ją pocałował. Przyłożył wargi do jej czoła i leżeli tak w długim milczeniu.

Kim ona właściwie była? Kim oni wszyscy są? Każą im zabijać, a oni to robią i chwalą ich za to. A w telewizji? Wyklinają ich, mówią, że są marginesem społeczeństwa, że nie są ludźmi, że są czymś gorszym. Nie kimś, tylko czymś. Jakby zwierzętami. Mówią o nich tak, jakby nie mieli uczuć. Ale przecież je mają! Ona je ma. Chciałaby z tym skończyć, ale nie może. Urodziła się po to, aby zabijać. Oni cały czas to powtarzają. Jedyną ucieczką z tego błędnego koła jest śmierć.

Już nie boi się śmierci, stała się codziennością w jej życiu. Przecież, gdyby nie zaliczyła jakiejś z Prób Siły, zabiliby ją. Życie straciło dla niej jakąkolwiek wartość. Tylko sen był jedyną wolnością. Tylko wtedy czuła, że nic jej nie ogranicza, że była wiatrem…

Mocno wtuliła się w ramię chłopaka. Czuł jej płytki oddech na szyi, doskonale wiedział, że przeżywa śmierć Marshalla. Zawsze przeżywała każde morderstwo. Czuł, jak jej paznokcie ranią jego skórę na plecach. Poczuł jej łzę na ramieniu, objął ją mocniej. Milczał, wiedział, że jego słowa są zbędne. I ona milczała, bo wstydziła się swych myśli. Jej oddech stał się cięższy, z trudnością przychodziło jej dalsze tłumienie uczuć. Ciężar na sercu był już nie do zniesienia, załkała cicho i przestała wbijać paznokcie w jego plecy. Cierpliwie poczekał, aż przestała płakać. A nie płakała długo, wstydziła się tego nagłego wybuchu uczuć, że zdradziła tak wiele. Ale teraz było jej już dobrze, gdy pieścił jej ciało. Chciała zapomnieć o tym morderstwie jak o każdym innym. Zostawić w dalekiej przeszłości i już nigdy do niego nie wracać. Jednocześnie wiedziała, że nie uda jej się o tym zapomnieć. Wspomnienia wracają tak nagle… I tak niespodziewanie.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sakura93
Blader
Blader



Dołączył: 30 Cze 2008
Posty: 123
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Słupsk / turniej Beyblade

PostWysłany: Pon 19:04, 30 Cze 2008    Temat postu:

To było... niesamowite xD Naprawdę świetne =D Jak ty to wymyśliłaś ??

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Agnes Ka.
Moderator
Moderator



Dołączył: 08 Lut 2008
Posty: 358
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy
Ostrzeżeń: 0/5

PostWysłany: Wto 0:54, 01 Lip 2008    Temat postu:

Sakura93 napisał:
To było... niesamowite xD Naprawdę świetne =D Jak ty to wymyśliłaś ??


Zjadła słoik ogórków kiszonych, potem pobiegała 4 razy o północy dookoła domu, nad ranem przyśnił jej się Tusk i miała pomysł. Nothing is easier.

BTW: Namida, masz gdzieś 2 część tego majstersztyku?


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Sakura93
Blader
Blader



Dołączył: 30 Cze 2008
Posty: 123
Przeczytał: 0 tematów

Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Słupsk / turniej Beyblade

PostWysłany: Pon 11:31, 14 Lip 2008    Temat postu:

Agnes Ka. napisał:
Zjadła słoik ogórków kiszonych, potem pobiegała 4 razy o północy dookoła domu, nad ranem przyśnił jej się Tusk i miała pomysł

Hehehe... no ja nie mogę.... to z Tuskiem było genialne lol lol lol lol lol lol lol lol lol lol ;* ;* ;*


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Namida
Administrator
Administrator



Dołączył: 03 Cze 2007
Posty: 1073
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 3 razy
Ostrzeżeń: 0/5
Skąd: Mirosławiec

PostWysłany: Pon 22:46, 14 Lip 2008    Temat postu:

A no mam. Mam 3 części, potem mi się komp zepsuł i nie wiem czy ten kawałek czwartego jeszcze żyje...
Nie musiałam jeść ogórków, wystarczyło pójść pod prysznic xD

A teraz cześć druga, na życzenie Agnes:


Narodziny w Gildii



Dwóch mężczyzn z posępnymi minami przeglądało zeznania i dowody. Siedzieli w ciemnym pomieszczeniu przy złączonych z sobą dwóch biurkach, na już niezbyt wygodnych obrotowych krzesłach. Mrok biura rozjaśniała jedynie jedna lampka, której mdłe światło pogłębiało uczucie odrętwienia.
Nic nie mieli, a minął już tydzień. Broń z czarnego rynku, chyba wyprodukowana przez jakiś gang. Ale co Marshall mógł mieć z nimi wspólnego? I jedyny świadek, szesnastoletnia dziewczyna, która nic nie widziała.
Gregor Rothfuss sięgnął po papierosa, wetknął go sobie do ust. Z dystansem spojrzał na zapalniczkę, dopiero za trzecim razem odpaliła. Powoli przybliżył płomień do końca papierosa. Zaciągnął się dymem, przytrzymał go w płucach zanim wydostał się wraz z jego oddechem. To była jego szansa rozwinięcia kariery. Morderstwo takiej grubej ryby jak Marshall. Rozwiązanie tego śledztwa zaowocowałoby z pewnością awansem. Przecież jego kariera policyjna dopiero tak naprawdę się zaczyna. Nie to, co Eddiego. On już niedługo będzie iść na emeryturę. Strzepnął popiół z papierosa do okrągłej popielniczki.
- Co za bagno. – Burknął Gregor uwalniając z płuc kolejną chmurę papierosowego dymu. – Mamy jakieś nagranie? – Merckx westchnął i anemicznie pokręcił głową.
- Koło łazienki były atrapy. To był zawodowca. Wiedział, co robi. – Przeczesał palcami swoje krótkie już posiwiałe włosy. Oparł się łokciami o blat biurka, splótł palce, na których wsparł podbródek. Całe muzeum było dokładnie monitorowane, za wyjątkiem okolic łazienki. Bo w końcu, kto będzie okradać łazienki? Złodziej papieru toaletowego?
- O co mogło chodzić? O pieniądze? – Rothfoss podrapał się w tył czaszki, po czym energicznie przerzucił parę świstków.
- Kiedy nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Ale w tym jest coś większego. Myślę, że ten staruszek miał swoje za uszami i dlatego zapłacił za to życiem. – Merckx podniósł zdjęcie postrzelonego Barry'ego Marshalla. Gregor zamarł z papierosem w ustach. Może i Eddy odchodził na emeryturę, ale jego doświadczenie i bystrość umysłu zawsze robiła wrażenie na Rothfussie, który marzył o wielkiej karierze.

W gabinecie o ciepłym odcieniu brudnej pomarańczy przez okno wpadały nieliczne promienie słońca, którym udało się przebić przez ciemnozieloną koronę odmiany wiśni Kiku-shidare-sakura, która cudownie kwitnie w kwietniu i maju. Przez otwarte okno można było słyszeć śpiew ptaków, co tak niezwykle uspokajał. Uczucie ciepła i przyjaźni potęgowały meble w odcieniu wiśni.
Moore siedział naprzeciw Nami, spoglądając na nią przymilnie. Oparł się wygodnie o obrotowe krzesło i przytknął dwa palce do ust. Ona nie patrzyła na niego, tylko przyglądała się własnym paznokciom.
- Jak się czujesz po morderstwie Marshalla? – Uśmiechnął się do niej życzliwie. Wzruszyła ramionami i wykrzywiła obojętnie usta.
- Jak … Bóg. – Zmrużyła oczy, zaciskając w prawej dłoni, palce lewej ręki.
- Jak?... Co chciałaś powiedzieć? – Michael przygiął się w stronę biurka, nadgryzając zębem płytkę paznokcia wskazującego palca.
- Prostytutka.
- Prostytutka i bóg? Co według ciebie oni mają ze sobą wspólnego?
- Ona… – Uśmiechnęła się lekko unosząc brwi, tym samym na chwile milknąc. – Jest jak bogini. Wedle własnego życzenia daje przyjemność… I… – Już zamilkła, nie dopowiadając dalej. Czując, że źle zrobiła rozwijając tą myśl.
- I?
- Nieważne.

Szósta Próba Siły. Wiek – piętnaście lat. Środek syberyjskiej zimy. Zaspy śniegu po kolana. Las, jezioro, McGover. Dziesięć kilometrów, pięć godzin. Kompas, letnia odzież. Zimno. Cholernie zimno. Trzydziestu uczniów. Rozkaz. Głupcy, którzy zaczęli biec, co sił. Tylko nieliczni zaczęli od marszu, aby rozgrzać mięśnie. Powiedzieli im, że ci, co nie dotrą do celu: zginą.
Mróz rozsadzał płuca, mięśnie odmawiały posłuszeństwa. Oddech był coraz płytszy, każdy ruch sprawiał ból. Skóra pękała z zimna. Byle się nie zatrzymać, byle do przodu, na północ. I zaciskać zęby, i nie patrzeć na tych, co opadli z sił. Lekceważyć ich dramatyczne i rozpaczliwe gesty: wyciągnięte dłonie i niemy krzyk pomocy.
Błagalne szepty; pomóż mi… nie pozwól mi umrzeć… Nie pozwól… Nie pozwól umrzeć w samotności… Zostań ze mną… Zatrzymaj się. Zatrzymaj. Proszę… Nie zostawiaj mnie samego. Nie zostawiaj mnie samej. Proszę, przecież tak błagam… Boże, dlaczego każesz mi tak cierpieć…?
Ale Bóg nie słyszał, bo już zadecydował. Niech nie płaczą, niech nie błagają. Oni już wycierpieli. Za tamte życie. Za życie w grzechu i rozpuście. Za życie bogacza. Rozpieszczonego dziecka. Za życie… Pragnienie życia. Oni już płacą ostateczną cenę. Ale nie trafią do raju, bo go nie ma…
Przekleństwem był upadek. A jeszcze gorsza próba wstania. Po przebiegnięciu sześciu kilometrów prawie nie możliwa. Gdy antagonistyczne mięśnie nie chciały się skurczyć. Ten cholerny skurcz izometryczny – jak napięcie w mięśniach wzrasta, a jego długość się nie zmienia. I klęczysz w śniegu szukając sił, aby wstać, a ich brak. To cholerne pragnienie życia. Ten instynkt, który każe walczyć do końca. Gdy stężenie adrenaliny wzrasta w żyłach. I uda ci się wstać. Ochłap nadziei, że może uda ci się dojść do końca. I niewiedza, że przed tobą jeszcze cztery kilometry.
I tysiąc dwadzieścia jeden metrów dalej znów upadł, po raz kolejny Daniel – najlepszy przyjaciel Kyla Stanleya. Nie zatrzymał się nad nim, gdy mijał go dziesięć minut później, nie sprawdził, czy jeszcze żyje. Gdyby się zatrzymał sam by zginął.
Z pewnością, gdyby wiedział, jakie życie go czeka: zatrzymałby się. Uklęknął nad jego ciałem. Nie pozwoliłby, aby zamarł w tej tak kompromitującej pozie. Zamknął jego nieprzytomne powieki. I zmarłby, tuż obok niego.
Nie ma sprawiedliwości na tym świecie. Nie ma tej jedynej prawdy, raju, doskonałego szczęścia, Boga. Bo gdyby Bóg istniał pozwoliłby na to wszystko? Czy by pozwolił cierpieć niewinnym? A jeśli Nami ma rację? Jeśli ludzie od narodzin są skazani na zbawienie lub potępienie, to według jakich kategorii jest to przydzielane? Może ludzie przeznaczeni do zbawienia muszą przeżyć na ziemi piekło? Zresztą, czy możliwe, żeby istniał raj, skoro każdy człowiek nosi w sobie pierwiastek najczystszego zła?
Nami Stanley upadła dwa metry przed siatką ośrodka szkoleniowego w Rosji. Tak blisko celu, a jej zabrakło sił. Dwa metry. Dwa… metry. A ona leży w śniegu. Tak blisko, a w niej nadzieja zaczęła umierać. To był jej trzeci upadek. Im bliżej celu, tym częściej.
- Wstań! – Zabrzmiał stanowczy głos McGovera. Niczym grom, jakby przemówił Bóg. Wstań i idź. Tak Chrystus mówił. Czyżby przemówił teraz do niej?
- Nie… mam… siły… - Wyjęczała w śnieg, drżąc już nie wiadomo czy z zimna, determinacji, bólu, a może strachu? Kolejny ochłap nadziei. Szansa na dalsze życie. Jeszcze wtedy nie wiedziała, że to początek jej klęski.
- Wstań! – Zebrała się w sobie, dźwignęła na kolana, powoli wstała. Na drżących nogach, pokonała dwa kroki i znów upadła. Jeszcze chwila. Tylko kawałeczek. Na czworaka, prawie doczołgała się pod nogi McGovera, łapiąc jego nogawkę zanim straciła przytomność. Chwycił ją za mokry t-shirt i na wpół przytomną przeciągnął po śniegu pod drzwi ośrodka.
- Zająć się nią.

Zielonooki brunet stanowczo po trzydziestce ze znudzoną minął przestawił gońca na czarno-białej szachownicy. Niski staruszek przeklął pod nosem, drapiąc się po brodzie. Spojrzał przez okno ukryte za ciemnożółtymi pionowymi żaluzjami. Widok obejmował szkolne boisko i podwórko. Skrzydło szkoły z pracowniami oraz część internatu. Czarne skórzane fotele znacznie odznaczały się na jasnej, żółtej ścianie. Za plecami Marka Stanleya majaczyło jasno brązowe biurko. Z podobnego odcienia drewna była ręcznie zrobiona szachownica.
- Szach. – Burknął Michael, bawiąc się królową, zmrużył zielone oczy i ziewnął ostentacyjnie.
- I znowu wygrałeś Moore. Jak ty to robisz? – Rozłożył ramiona, po czym zepchnął pionki z szachownicy.
- Jestem psychologiem, tyle wystarczy panie Stanley. – Starzec wziął w dłoń białego króla. Przyjrzał się najpierw pionkowi, po czym przeniósł wzrok na bruneta.
- Czasem żałuję, że nie ty jesteś moim synem, tylko Steven. – Michael Moore jedynie niewinnie się uśmiechnął. Na niemrawy gest Stanley’a, zaczął ustawiać czarne pionki.
- Moore, jak tam rozmowa z Nami? – Postawił od niechcenia ostatni czarny pionek. Oparł się w fotelu przytknął dwa palce do ust. Chwilę się zamyślił zanim odpowiedział.
- Myślę… Że Nami brakuje motywacji i chęci mordu. Przyrównała się do prostytutki i zasłoniła bogiem. Gdybym na co dzień nie spotykał się z tymi gówniarzami, pewnie wcisnęłaby mi ten kit. – Pogładził palcem wskazującym usta i ponownie się zamyślił.
- Chęci mordu? – Powtórzył Stanley. Odkładając na końcu białego króla.
- Tak, ale to łatwo można zmienić. Zabawne, ona traktuje się jak prostytutkę, ale kto jest jej alfonsem? Kyle, Steven, czy pan, panie Stanley?
- Kyle? – Zdumiał się podnosząc krzaczaste brwi.
- Tak, jestem pewien, że z nim sypia. Pan zaczyna. – Mark przestawił białego konia.
- Więc, co proponujesz? – Zapytał obserwując ruch czarnego pionka.
- Na razie nic. – Stanley ponownie przestawił konia. – Należy poczekać. Jest cholernie inteligentna. – Biały koń został zbity. – Jeżeli zbyt wcześnie zaczniemy działać zauważy podstęp, a wtedy cel, który pragniemy osiągnąć da w łeb. Muszę porozmawiać z McGoverem. – Zirytowany Stanley bez namysłu przestawił kolejny pionek. Który również po chwili został zbity.
- A co z misjami, jak ona ma teraz działać? – Kolejny biały pionek został strącony z pola. – Wydałem na jej szkolenie tysiące dolarów! – I kolejny podzielił ten sam los.
- Na razie i tak jest odsunięta od misji, dopóki sprawa Marshalla nie ucichnie. Więc mamy czas. Niech pan mi zaufa, panie Stanley. – Przestawił czarną królową. Wstał z fotela, zrobił trzy kroki w stronę drzwi. Zatrzymał się i odwrócił. – Szach. – Skłonił głową i wyszedł. Stanley przyglądał się chwilę w milczeniu szachownicy. Uśmiechnął się i zaśmiał cicho.
- Cały Moore…

Piwne oczy obserwowały horyzont. Smutne wykrzywione usta, nieobecne spojrzenie. Szesnastoletni chłopak oglądał wschód słońca. Dochodziła piąta. Przygarbiony opierał się o ramy okna. Nie mógł spać. Na zmianę przyszywały go dreszcze gorąca i zimna. Raziły go kolory. Wszystko było zbyt wyraźne. Zbyt rzeczywiste, zbyt przygnębiające. Jego umysł był zbyt świadomy, był nieszczęśliwy. Brakowało mu tego proszku, co spoczywa w jego kieszeni.
Życie bez marzeń nie ma sensu. Nie powinien mieć marzeń. A ma. Takie jedno. Tak proste, i tak dla niego nie osiągalne. Chciałby założyć rodzinę. Wychować dzieci. Uczciwie zarabiać na jej utrzymanie. Borykać się z szarymi problemami życia codziennego. Nie musieć zabijać. Zapomnieć o tym, jak broń leży w dłoni. Jak ją się składa. Zapomnieć o rozprutych żołądkach, podciętych gardłach, rozdeptanym mózgu… Wieść życie szarego człowieka. Jednego z milionów. Z klasy robotniczej. Chciałby kochać i być kochanym.
Czy te marzenia są takie trudne? Czy aż tak wiele pragnie? Czuł, że za miliony cierpi. Że to on zbiera smutki tego świata, kumuluje w własnym sercu. I…
Urodził się w Gildii Złamanych Dusz. Należy do niej. Tu nie ma szczęścia. Jedynie nędzna jego podróbka. Dogłębne cierpienie Złamanych Dusz. I z każdym dniem odpadają jej kolejne kawałki. A kiedyś odpadnie ostatni. I wiedział, że nastanie dzień, kiedy już nie będą mieć Dusz. I staną się tacy jak ich opiekunowie. Zobojętniali, zimni, bezduszni…
Sięgnął do kieszeni. Otworzył malutki metalowy pojemniczek przypominający nabój. Odciągnął kciuk i pomiędzy nim a palcem wskazującym na wierzch dłoni wysypał działkę heroiny. Wciągnął wszystko, a leciutki biały nalot zlizał. Wytarł nos, po czym oblizał palce. Już zaspokoił swój głód heroiny. Już czuł się lepiej. Było lepiej. Kyle Stanley stał jeszcze chwilę w oknie internatu.

_____________________

I kolejna cześć. Mam nadzieję, że się podobało i nie ma błędów.
Kiedy następna, to się okaże.

A tak świetnie wcale nie piszę, chociaż bym chciała tak jak Hłasko ^~^ ;* ;*


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum We never give up! Strona Główna -> Fanfiction
Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001 - 2005 phpBB Group
Theme ACID v. 2.0.20 par HEDONISM
Regulamin